Historia, która się jeszcze nie kończy

Fundacja Człowiek taki jak TY

Chcemy uratować  życie  postrzelonego w nogę policjanta i opłacić naukę jego dzieci w Afryce.

Dzisiaj, 

Kingsley obecnie próbuje zarobić na własne utrzymanie udzielając korepetycji języka angielskiego w naszej miejscowości. Chodzi do domu ucznia na piechotę, mimo niezginającej się nogi i bólu przy dłuższym chodzeniu.

Fundacja nie ma nawet własnego auta. Nie mamy czym go dowozić. Możemy natomiast zawalczyć dla niego o rozwiązanie, które zlimituje bol w nodze. Myślimy zawalczyć o hulajnogę, może to jest najlepsze rozwiązanie.

Pytacie, dlaczego tyle czasu poświęcam na człowieka, który się do nas przyplątał.

Dlaczego? Bo to człowiek taki jak ty.

Przywykliśmy z pogardą patrzeć na ludzi w brudnych ubraniach, cuchnących, brudnych, często pijanych. W naszych oczach są bardziej szkaradni niż bezdomne psy. Zapominamy jednak, że to wciąż są ludzie.

Jesteś pewien, że kiedyś nie będziesz na ich miejscu? 

Nasz Podopieczny jest czysty i pachnie. Jest cały czas uśmiechnięty. Cieszy się, że dostał szansę na nowe życie. Zawsze umyty, wykremowany. Nie ma domu, fakt, dlatego mieszka w siedzibie fundacji. Śpi na sofie rozkłądanej w salonie. 


Kiedyś był oficerem policji, to wtedy go postrzelono, dostrzał strzał od tyłu w nogę, gdy pewnego dnia wracał po pracy do domu, w mundurze. Wtedy ktoś strzelił do niego od tyłu. Nie spodziewał się. Ale w Nigerii takie rzeczy się zdarzają. Ze względu na złą politykę kraju i niski poziom edukacji, ludzie zachowują się prymitywnie. Nie wszyscy, ci najubożsi sa najbardziej zdemoralizowani. 

Miał nadzieję, że w Polsce będzie pracował w fabryce. Niestety nie wyszło. Stara rana postrzałowa w operowanej kiedyś nodze odezwała się na nowo. Do dzisiaj walczy z przewlekłym, bakteryjnym zapaleniem kości i szpiku. Grozi mu amputacja nogi.  Walczymy, by ją ocalić.

Nie mamy funduszy, którymi moglibyśmy operować. Nie mamy grantów, nie mamy sponsorów. Nie powstaliśmy bo jakaś firma chciała sobie odpisać darowiznę od dochodu. Nikt w nas nie inwestuje..... To smutne, prawda? 

Nie mamy doświadczenia pracy fundacyjnej. Nasza fundacja nie istniała wcześniej, nie miała zamiaru zakładać organizacji, bo juz mam pracę zawodową. Fundacja powstała, gdy pojawił się człowiek, któremu trzeba było pomóc. Kingsley. Wszystkiego się nauczę z czasem, jak prowadzić fundację, jak pisać wioski, projekty, itp. po prostu muszę do tej wiedzy dotrzeć, nigdy nie pracowałam w NGO więc wszsytkiego się uczę od nowa i tak, jak potrafię.

Wszystko co chcę zrobić, to pomóc człowiekowi, który tej pomocy potrzebuje.

I to nie ważne, że czarny, nii ważne, że nie ma domu, nie ważne, ze chory. Ważne, że czlowiek. taki jak Ty, taki jak ja.

Grudzień 2021r.

Przedstawiam wszystkim pierwszego podopiecznego naszej Fundacji, którym jest Kingsley, oficer policji z Nigerii, aktualnie przebywający w Polsce. Kilka lat temu, wraz z mężem, szukając partnera do konwersacji po angielsku, poznaliśmy oficera policji z Nigerii i zawiązała się między nami przyjaźń. Potem ten człowiek przyjechał do Polski do pracy i skorzystał z naszej gościny by odbyć dwutygodniową kwarantannę. Miał zostać tylko dwa tygodnie, a jest już ponad rok. Nie planował tego ani on, ani my. Ale tak zrządził los.

Razem z mężem mamy trzech synów. Najstarszy jest w drugiej klasie technikum, najmłodszy w pierwszej klasie podstawówki. Natomiast średni syn choruje na autyzm i również wymaga systematycznego leczenia i terapii. Oboje z mężem pracujemy, ja z zawodu jestem nauczycielką. Ale teraz jestem również Prezesem Zarządu fundacji Człowiek taki jak TY”, pierwszym wolontariuszem, który zgłosił się do pracy.

Moja fundacja nie powstała dla idei. Zrodziła się z potrzeby serca, aby pomóc konkretnemu człowiekowi, mam jednak nadzieję, że z biegiem czasu poszerzy swoją działalność. Początki są trudne i cały czas towarzyszy mi ten strach, że nie zyskam środków na działalność. Wiele osób jednak gratuluje mi decyzji i wspiera mnie duchowo mówiąc, że przesyłanie darowizn zostało uregulowane przez prawo podatkowe, wg którego całą kwotę darowizny można odliczyć od dochodu, dlatego być może znajdą się osoby, które zechcą nas wspomóc datkiem. Jeśli zbierzemy odpowiednią kwotę, będziemy kontynuować pomoc dla Kingsley’a który nadal u nas mieszka i cały czas jest w trakcie leczenia nogi, w którą kiedyś postrzelono go na służbie podczas pracy w policji w Nigerii. Będziemy mogli też wspomóc jego rodzinę, która jest teraz bez środków do życia.

Wiele osób niejednokrotnie deklarowało mi pomoc, dlatego teraz zwracam się do każdego z Was z osobna, prosząc o darowiznę na konto fundacji, jeśli nadal macie taką wolę i pragnienie. Pozyskane środki zostaną wykorzystane na opłacenie leków, spłatę zobowiązań zaciągniętych na leczenie Kingsley'a, wyjazdy do Otwocka do doktora, który się podjął leczenia tej biednej nogi, na inne wizyty lekarskie, rehabilitację i zakup niezbędnych artykułów pierwszej potrzeby dla naszego podopiecznego oraz na pomoc materialną dla jego rodziny: żony i czwórki małych dzieci, które zostały w Nigerii i są aktualnie praktycznie bez środków do życia.

Poza darowiznami od osób indywidualnych fundacja może też otrzymać darowiznę od przedsiębiorstwa. Staram się o dotację z okolicznych firm, które w profilu zadeklarowały działania społeczne, ale znowu odbijam się od ściany. Firmy organizują konkursy dla fundacji na pozyskanie darowizny i tutaj od razu mam zero szans, bo moja fundacja właśnie się narodziła, bo wszystko, łącznie ze stroną internetową, muszę zrobić sama. A jak polonistka robi strony internetowe? Hmmm.... Jako tako wychodzi mi jedynie pisanie bloga… Nie mam wielu podopiecznych, nie mam jeszcze napisanych projektów, mam za to dużo potrzeb i puste konto fundacji. Stoję więc na szarym końcu za wielkimi fundacjami, które działają już od lat i mają wypasione strony internetowe oraz sztab ludzi zatrudnionych, aby pozyskiwać darczyńców, prowadzić projekty i dbać o wizerunek fundacji w sieci. Gdyby więc ktoś z was miał pomysł, jak pozyskać darowiznę od firmy, to proszę o kontakt.

Nadal też szukamy dla niego pracy, w której mógłby pracować i czuć się potrzebny. Jeżeli więc ktoś taką pracę ma i zgodziłby się zatrudnić obcokrajowca, który nie mówi po polsku, który nie może stać przed wiele godzin i który nie może dźwigać, to również bardzo proszę o kontakt.

Tymczasem Zapraszam Was do przeczytania „Historii, która się jeszcze nie kończy”, czyli pamiętnika z pobytu Kinglsey’a w Polsce.

 

Listopad 2020r.

Początkiem miesiąca otrzymaliśmy wiadomość od Kingsley’a, który zawiadamiał, że udało mu się uzyskać wizę pracowniczą do Polski i że przyjedzie w drugiej połowie miesiąca. Prosił o informację, jak przedstawia się sytuacja przylatujących w okresie nasilenia zarażeń koronawirusem. Wówczas w listopadzie mieliśmy tutaj drugą falę. Zasypywały nas informacje o dziesiątkach tysięcy nowych chorych każdego kolejnego dnia miesiąca i o dziesiątkach ofiar śmiertelnych. Przepisy przewidywały wówczas, że każdy przylatujący musi odbyć dwutygodniową kwarantannę. Po namyśle zaprosiliśmy go do siebie na te dwa tygodnie – to była jedyna szansa, aby go zobaczyć, bo potem miał jechać do Warszawy do pracy i pracować 6 dni w tygodniu po 12 godzin dziennie.

 

20 listopada 2020r. Piątek.

Przyjechał do nas bezpośrednio z lotniska. Znajoma z Warszawy pomogła mu wsiąść do autobusu jadącego do Rzeszowa. Odebrałam go w środku nocy. Mróz ściął powietrze i zmroził mi twarz, gdy szłam na dworzec z samochodu, a moje kroki odbijały się szerokim echem po uśpionych nocą ulicach. Siedział sam na ławce, trzęsąc się z zimna. Nie spodziewał się chyba takich mrozów, nawet pewnie ich sobie nie mógł wyobrazić, bo przecież przez całe życie mieszkał w gorącym klimacie Afryki. Przywiozłam go do domu przed trzecią w nocy i pokazałam pokój syna, który oddał mu swoją sypialnię na czas kwarantanny. To miały być 2 tygodnie cieszenia się własnym towarzystwem, 2 tygodnie oglądania filmów i grania w gry planszowe, 2 tygodnie szlifowania języka angielskiego dla nas i naszych dzieci. Niestety wyszło inaczej.

 

22 listopada 2020r. Niedziela. Moje imieniny.

Na drugi dzień po przyjeździe dopadła go wysoka gorączka, a prawa noga spuchła jak bania. Rano nie przyszedł na śniadanie, więc po godzinie od zapowiedzianej pobudki zapukałam do pokoju. Nie odpowiedział. Żadnego hałasu, żadnego znaku życia. W końcu nacisnęłam klamkę i weszłam do środka. Leżał w łóżku blady jak ściana. Dotknęłam jego czoła – gorące…. Ciężko oddychał. Dygotał z zimna, chociaż oprócz kołdry położyłam mu również ciepły koc koło łóżka. Leżał więc pod kołdrą i kocem w pełnym ubraniu, kurtce i nawet butach, a i tak się trząsł z zimna. Przestraszyłam się, nie wiedząc co się stało. Przyniosłam zimne okłady, które położyłam na jego czole. Podałam mu tabletki na zbicie gorączki. W porze obiadu wyszedł z pokoju. Nadal wyglądał bardzo źle. Na moje pytania, co się stało, podciągnął nogawkę spodni i pokazał mi nogę.

Pamiętam, że zrobiło mi się słabo na ten widok. Od biodra aż do kolana biegła rozległa szarpana blizna, natomiast tuż nad kolanem zionęła wielka dziura – ubytek w ciele wielkości pięści dorosłego człowieka. Powiedział, że podczas pracy w policji został postrzelony na służbie – to było parę lat temu…. Ta dziura to ubytek tkanki, którą zabrała kula przelatując przez nogę. Ponadto została strzaskana kość – skruszona na odcinku ok. 15 cm…. Odłamki kości wybuchły razem z ciałem i krwią podczas postrzału. Pozostała w ciele kość popękała na całej długości jak sklejka drewna, w którą ktoś z rozmachem uderzył.

 

Przenieśmy się teraz do Nigerii, aby zobaczyć jak tam żyją ludzie i jak wiodło się tam naszemu przyjacielowi….

Nigeria to kraj, gdzie prawie 60% młodych ludzi nie ma pracy, to kraj, w którym nie ma publicznych szpitali, ani publicznych szkół. Ludzie umierają z zaniedbania w domu albo odchodzą wskutek udaru, zawału serca… Nie ma karetek pogotowia, które mogłyby ich zawieźć do szpitala. Mało kto ma samochód, więc wożą swoich bliskich do szpitala taksówką, z którą trzeba zapłacić czasem kilka tysięcy naira. A jeśli już nawet dostaną się do kliniki, to muszą zapłacić za każdą wizytę lekarską, za każdy dzień pobytu w szpitalu, muszą nawet sami sobie kupić krew do transfuzji krwi.  Codziennie w pożarach giną dziesiątki ludzi, czasem płonie cała szkoła dzieci… Gdy budynek się pali, ludzie biegną z wiadrami, by ugasić pożar, bo przecież nie ma tam publicznych wozów strażackich. Gdy zadzwonisz do straży pożarnej, powiedzą ci, że nie mają wody do gaszenia pożaru. Karetki zdrowia i wozy strażackie jeżdżą głównie w filmach… No chyba, że pali się dom ministra, to wtedy tak, straż pożarna jedzie na sygnale. Ale minister już nie skorzysta z publicznej karetki pogotowia, bo przyleci po niego jego prywatny samolot, który przewiezie go na parę dni do szpitala w UK, albo po prostu na wizytę kontrolną u specjalisty w Europie. Nigeria to kraj, w którym policjant codziennie idzie na służbę, ale nie wie, czy wróci żywy. Na ulicach ciągłe zamieszki, codziennie zdarzają się porwania i napady. Najbardziej narażeni są ci policjanci, którzy konwojują przewóz pieniędzy, albo ważnych ludzi, których można porwać dla okupu. A gdy taki policjant, albo żołnierz, jeśli zostanie postrzelony na służbie, to kraj przestaje się nim interesować. Nie przysługuje mu ani darmowe leczenie po postrzale, ani zapomoga. Z reguły traci pracę, bo już nie jest zdolny do żadnej pracy. Jeśli umiera, jego rodzina zostaje bez środków do życia, nie otrzymują żadnego zabezpieczenia pieniężnego. Żona, która z reguły nie pracuje, musi zacząć żebrać, by kupić jedzenie dla dzieci, które przestają chodzić do szkoły, bo już nie ma pieniędzy na zapłacenie czesnego. Podobnie rodzice zabitego policjanta czy żołnierza – muszą liczyć na łaskę innych, bo nie przysługuje im żadna emerytura, jeśli całe życie nie pracowali na publicznej posadzie.

Kingsley mógł więc umrzeć z bólu i utraty krwi po postrzale, albo zapłacić za operację amputacji nogi lub machnąć się na drogą operację transplantacji kości i uratować nogę. Zapragnął tego drugiego. Leżąc w szpitalu podpisał wniosek o kredyt na wiele lat, aby zapłacić za trzy operacje. Najpierw oczyszczono ranę z odłamków, potem usunięto kawałek lewego biodra i włożono w miejsce ubytku w kości. Operacja się nie udała, organizm odrzucił przeszczep. Rozcięto więc jego prawe biodro i upiłowano kolejny kawałek biodra, który włożono zamiast kości udowej. Tym razem się udało. Potem gwóźdź śródszpikowy do kości by pomóc jej się zrosnąć i zewnętrzny stabilizator, który Kingsley musiał sobie sam zamówić w USA. To trwało jakieś trzy lata i w przeliczeniu na nasze kosztowało ok. 80 tys. PLN. Chodzić zaczął w rok od wykonania ostatniej operacji, ale nigdy już nie zgiął operowanej nogi w kolanie. Uratował nogę, ale popadł w długi. Sprzedał dom, by pokryć część kosztów.

PO trzech latach od operacji noga zaczęła boleć, a ból wracał sporadycznie. Przez ten czas nie miał ani jednej wizyty u specjalisty, nikt nie robił żadnych badań, nikt nie sprawdzał stanu nogi. Gdy wreszcie Kinglsey poszedł do ortopedy, dostępnego tylko prywatnie, lekarz powiedział, że noga po takiej operacji będzie go bolała do końca życia i że jedynie można stosować leki przeciwbólowe.  W okresach ostrego bólu zalecali antybiotyk o działaniu kostnym, pierwszy z listy, najbardziej dostępny na rynku. Oczywiście w Nigerii wszelkie antybiotyki można kupić bez recepty w aptece. Proste.

Długi zaciągnięte na operacje oraz ból nogi uniemożliwiający służbę zmusiły Kingsleya rezygnacji z posady oficera policji na rzecz pracy w polskiej fabryce, bo dzięki temu mógł zarobić kilkakrotnie więcej, wysłać pieniądze żonie i czwórce dzieci, opłacić szkoły, konieczną opiekę medyczną i mieć perspektywę spłacenia w końcu starych długów. Przed wyjazdem swojej żonie, matce i dwóm siostrom kupił po 40 kg ryżu – taki bank żywieniowy, aby przetrwali do momentu, gdy wyśle pierwsze pieniądze. Podróż do Polski trwała kilkadziesiąt godzin i była męcząca, wiele godzin jazdy tricyklami, pełniącymi w Nigerii role taksówek, i innym transportem publicznym, lotu samolotem, potem przejazd busem z Warszawy do Rzeszowa… wszędzie trzeba było zmieścić w ciasnym miejscu nogę, która się nie zgina….

 

22 listopada 2020r. Moje imieniny.

Prawdopodobnie ta niewygoda podróży była tą ostatnią kroplą, która przeważyła szalę i spowodowała opuchliznę nogi. Gdy podciągnął nogawkę, zobaczyłam nogę pooraną bliznami, a w dodatku spuchniętą jak balon. Trzy razy większą niż drugie udo. Opuchlizna całkiem zasłoniła kolano… Widziałam, że samo podciągnięcie nogawki sprawiało wielki ból. Potem pokazał mi otwór na wewnętrznej stronie uda, tuż nad kolanem. Była to dziura w nodze, głęboka aż do kości, z której wydobywała się jakaś cuchnąca, gęsta, żółta ciecz. Ropa. Ta dziura to przetoka, którą wytworzył organizm walcząc z bakterią powodującą stan zapalny w kości, próbując pozbyć się nadmiaru ropy, do której napuchła noga.

Po południu odwiedziła mnie koleżanka z mężem. Przynieśli kwiaty. Nastawili się na dobrą zabawę i miłe świętowanie moich imienin. Zdziwili się widząc nasze miny. Opowiedziałam im wszystko pragnąc, aby doradzili mi, co mam zrobić. Czułam się bezradna i zagubiona.

Siedzieliśmy na sofie w salonie patrząc na Kingsley’a, który leżał niedaleko ubrany w kilka swetrów i otulony grubą kołdrą. Tuż obok w kominku trzaskał ogień. W pokoju było gorąco, siedzieliśmy w krótkich rękawkach.

Koleżanka powiedziała, że jej znajoma jest żona doktora, może by coś poradziła…. Zadzwoniła i opowiedziała wszystko. W ciągu pół godziny od tego telefonu otrzymałam kontakt do lekarza ortopedy z pobliskiego, prywatnego szpitala ortopedycznego. Lekarz zapraszał na wizytę do swojego prywatnego gabinetu już następnego dnia wieczorem.

 

23 listopada 2020r. Poniedziałek.

Wątpię, żeby Kingsley spał chociaż trochę tamtej nocy. W poniedziałek rano leżał jeszcze w pokoju mojego syna, drzwi były uchylone. Podeszłam, myśląc, że zaproszę go na śniadanie, jeśli nie śpi. Zanim pchnęłam drzwi, usłyszałam, że modli się półgłosem, błagalnie. I śpiewa cichutko. I wzdycha. Nie miałam odwagi zakłócać jego prywatności. Odeszłam. W jadalni pojawił się około południa, zabiedzony, widać, że bardzo osłabiony. Odmówił jedzenia. Chciał tylko wody. Potem znowu poszedł się położyć.

Wieczorem dosłownie upchnęłam go w swoim samochodzie…. Naprawdę niełatwo jest przewozić autem kogoś, kto ma całkiem sztywną nogę i nie może jej zginać…. Pojechaliśmy do gabinetu ortopedycznego. Chciałam, aby Pan Doktor mu pomógł, ale obawiałam się też, że nie będzie mnie na tę pomoc stać. Zupełnie straciłam pewność siebie, gdy zobaczyłam gabinet – nowoczesny, drogo urządzony…. Ile miała kosztować mnie ta wizyta? Po prostu się bałam usłyszeć cenę – ja, która zawsze wybierała plomby do zębów na fundusz zdrowia, czekała miesiącami na wizytę u specjalisty w publicznym ośrodku zdrowia.

Doktor przyjął nas, gdy już wszyscy pacjenci opuścili klinikę. Będę go nazywać Panem Doktorem z wielkiej litery, ponieważ darzę go niezmiernym szacunkiem. Powitał mojego znajomego, jakby był afrykańskim księciem, z pięknym uśmiechem i wielką życzliwością. W gabinecie poprosił, aby pokazał nogę. Na widok rany pobladł. Wyciągnął telefon i zadzwonił gdzieś. W ciągu 10 minut przyjechało dwóch innych lekarzy. We trzech stali nad pacjentem, szepcząc do siebie i zasłaniając usta ręką, pewnie abym nie słyszała, o czym mówią. Po chwili Pan Doktor przywołał mnie do siebie i poprosił o przedstawienie historii rany. Słuchali w milczeniu, patrząc jeden na drugiego, gdy opowiadałam o postrzale. Doktor podszedł do Kingsleya ponownie i nacisnął nogę w kilku miejscach. Kinglsey zawył z bólu i chwycił się ręką oparcia leżanki. Ortopeda podszedł do mnie, przyjrzał mi się uważnie i powiedział ściszonym głosem:

- Jest pani mądra? Jeśli tak, to proszę go odesłać do Nigerii. Natychmiast.

- Proszę? – myślałam, że mnie uszy zawiodły. Nie spodziewałam się takiej reakcji lekarza.

- Niech go pani odeśle do Nigerii, jeśli pani nie chce mieć problemów. Inaczej on pani umrze w nocy. Prawdopodobnie nie przeżyje następnych dni. Żaden szpital go tutaj nie przyjmie, przecież on nie ma ubezpieczenia. Zapłaci pani za operację?

- Operację?

- To przewlekłe zapalenie kości i szpiku – umilkł na chwilę, ale zaraz kontynuował. – Ropa zjadła całą kość, z której została tylko skorupa. Bakteria w nodze spowodowała już wiele szkód i lada chwila przeniknie do krwi. A może już jest sepsa. Ma wysoką gorączkę, tak pani mówiła? No to prawdopodobnie się już zaczęło. Lada chwila może być po gościu.

- Ale chyba można coś zrobić?

- Można. Leczyć prywatnie. Ale nie wiem, który szpital by go przyjął. Ja takiej rany w życiu nie widziałem. Tu w Rzeszowie pani na pewno nie znajdzie. Ale to będzie kosztowało dziesiątki tysięcy złotych, może nawet setki. Stać panią?

- Nie….

- No widzi pani… ponadto ta jego noga…. Kość może się złamać lada chwila, po prostu podczas chodzenia. Chyba tylko opuchlizna trzyma tę kość razem….

- Jak mogę mu pomóc?

- Jeśli nie śpi pani na pieniądzach, to pani pomóc nie może – powiedział ciepłym, ale stanowczym głosem. – Jedyną mądrą rzeczą jest odesłanie go do jego kraju. Niech go pani wsadzi do samolotu jeszcze dzisiaj. Niech umrze przynajmniej w otoczeniu rodziny, nie u obcych ludzi. A pani nie będzie się potem tłumaczyć policji i urzędom, nie będzie pani wypełniać dziesiątek formularzy i będzie pani bogatsza o kupę kasy.

- Panie Doktorze, ależ ja go nie mogę odesłać! – odpowiedziałam impulsywnie. – Jak mogłabym to zrobić? Nawet gdybym chciała, to on nie ma przecież biletu, trzeba by zarezerwować samolot. I zawieźć go do Warszawy na lotnisko. Sam bilet – jakieś 4 tys. zł. Nie liczę paliwa za przejazd w obie strony. Nawet gdybym zdecydowała go odesłać, to może najwcześniej w piątek udałoby mi się wsadzić go w samolot. Zagwarantuje mi pan doktor, że on nie umrze do tej pory?

- Nic nie mogę pani zagwarantować. Mogę jedynie doradzić, aby pani coś wymyśliła i pozbyła się go najlepiej już dzisiaj – chyba że pani chce znaleźć trupa rano i wyprawiać mu pogrzeb.

- A pan by go odesłał, gdyby on był pana gościem? – zapytałam.

- Nie jest moim gościem – odpowiedział Pan Doktor cicho.

- Panie doktorze, nie możemy go odesłać, to się nie godzi.

- My? Mówi pani w imieniu swoim, czy jeszcze kogoś?

- Moim i mojego męża. Jestem pewna, że jego decyzja byłaby taka sama. Nie odebrałby człowiekowi szansy na życie.

- Wiele osób by go odesłało od razu bez żadnej dyskusji – powiedział Pan Doktor. – zrobiliby to już po samym spojrzeniu na jego nogę.

- Panie doktorze – przerwałam. – U nas w kraju ratuje się koty z piwnic. Dzieci w szkole przynoszą karmę dla psów ze schroniska. Ludzie zbierają datki, by kupić koce dla zwierzaków. Dokarmia się sarny zimą. Parę lat temu gdzieś w Polsce wstrzymano budowę drogi, bo w miejscu robót znaleziono gniazdo chomika europejskiego. Zanim zabezpieczono gniazdo i uporano się z obrońcami praw zwierząt, to minęło parę miesięcy zanim mogli wznowić prace.

- No i? – Pan Doktor podniósł brew pytająco.

- To jest człowiek, a nie zwierzę, a my się zastanawiamy, czy go ratować. Nie powinno być co do tego dyskusji.

- Czyli nie odsyła go pani, dobrze rozumiem?

- Nie odsyłam, może uda mi się mu pomóc zażegnać tę gorączkę i opuchliznę. A potem niech sam zdecyduje, co chce ze sobą robić.

- Ale to może potrwać tygodnie, miesiące…. A jak chce go pani wyleczyć, to lata….

- Trudno, tak trzeba zrobić.

- W takim razie ja pani pomogę, jeśli pani taka uparta – Pan Doktor uśmiechnął się ciepło i westchnął tak jakby z ulgą. Zadzwonię to pani, kiedy przyjechać do gabinetu, a tymczasem pobierzemy wymaz z rany.

Podszedł do lekarzy, którzy stali przy pacjencie i znowu zaczęli coś szeptać między sobą. Ortopeda wyciągnął fiolkę z długim patykiem zakończonym kompresem gazowym i wcisnął ten kompres głęboko do przetoki z ropą w nodze Kingsley’a. Chory zawył z bólu jak ranne zwierzę. Zatkałam sobie uszy…. Gdy Pan Doktor wyciągnął patyk, z gazika kapała żółta cuchnąca ciecz. Zabezpieczył materiał w szklanej probówce. Jednej z lekarzy zabrał ją i włożył sobie do wewnętrznej kieszeni kurtki. Potem zdjął czapkę w geście pożegnania i wyszedł w pośpiechu z gabinetu. Drugi z lekarzy zniknął w sąsiednim gabinecie i pojawił się zaraz z powrotem z wielką siatką różnych butelek, gazików i strzykawek. Ortopeda wziął ten pakunek i wręczył mi. Powiedział:

- Proszę codziennie płukać ranę używając igły kulkowej, którą pani kupi w sklepie medycznym. Płukać głęboko używając płynu do przemywania ran. Znajdzie pani go w siatce. Ma tu pani jeszcze strzykawki na wypadek, gdyby się pani nie udało kupić tej igły. Wtedy pani użyje strzykawek. Są tu jeszcze probiotyki, które trzeba zażywać codziennie dwa razy w ciągu dnia. I opatrunki – zmieniać za każdym razem, gdy plaster nasiąknie ropą, czyli tak trzy, cztery razy w ciągu dnia. Teraz dam pacjentowi zastrzyk przeciwbólowy, musi bardzo cierpieć.

Pochylił się ze strzykawką nad Kingsleyem, a po zastrzyku kazał się ubrać. Wypisał receptę i podszedł do mnie:

- To jest antybiotyk – powiedział. Ale nie wiem, czy zadziała. Potrzebuję wyniku wymazu, aby stwierdzić, czy mogę cokolwiek przepisać.

- Dziękuję.

- Będzie panią kosztowało – powiedział i zmierzył mnie wzrokiem.

- Wiem – mruknęłam.

- Zadzwonię, jak otrzymam wyniki posiewu z rany, ale na bank tam jest jakaś wredna bakteria.

- Dobrze Panie Doktorze.

- Trzeba jeszcze zrobić rezonans, to konieczne, jeśli mam jakkolwiek pomóc.

- Dobrze, zobaczę, co się da zrobić.

- Proszę mu mierzyć gorączkę i dawać pić. I pilnować, żeby brał leki. I czekać na telefon. I proszę go dobrze żywić. Wygląda jakby nie jadł od tygodni. Sama skóra i kości, odwodniony. Niech mu pani daje potrawy bogate w białko i dobre tłuszcze. I proszę się modlić, może to pomoże.

- Dziękuję panu za wszystko, doktorze. Kignsley też dziękuje, że go pan podratował.

- Nie ma potrzeby – powiedział. – Wszyscy tutaj wierzymy w tego samego Boga.

 

Nie zapłaciłam ani grosza za tamtą wizytę. Ani za żadną następną u pana doktora, który przez cały czas okazywał wielkie serce i poświęcał mnóstwo czasu badając Kingsley’a. Chcę tutaj z całego serca podziękować Panu Doktorowi, który prawdopodobnie uratował życie Kingsley’owi i nigdy nie otrzymał za to żadnego wynagrodzenia. Pan Doktor był pierwszym wolontariuszem w mojej fundacji, która miała powstać rok później…. Jeśli Pan Doktor czyta teraz te słowa, jeśli w jakiś sposób do niego dotarły, to niech wie, że Kingsley modli się za niego codziennie wyśpiewując cichutko piosenki z afrykańskiego Gospel i wybija takt palcami na oparciu łóżka. Słyszę to czasem w nocy, czasem nad ranem, bo głos w domu w nocy niesie… A ja do Pana Doktora będę mieć zawsze ogromny szacunek, bo Pan Doktor pokazał mi, że trzeba walczyć o życie człowieka, nawet gdy nadzieja jest marna.

 

25 listopada 2020r. Środa.

Rankiem, podobnie jak poprzedniego dnia, modliłam się, żeby Kingsley wyszedł z pokoju. Bałam się, że może umarł…. Ale nie. Na szczęście, nie. Pojawił się w południe, aby powiedzieć „good morning”. Znowu odmówił jedzenia, ale udało mi się go namówić na kawałek ryby z ziemniakami. Jadł na przymus, nie chciał robić mi więcej problemów. Wróciłam znowu do tematu jego nogi, pytając tym razem, czy wiedział, że w kości jest stan zapalny. Potrząsnął głową, patrząc na mnie przerażony. Jak mógłby wyjechać z kraju i pożegnać swoje małe dzieci wiedząc, że jedzie z bombą w nodze, która lada chwila wybuchnie i go zabije? Jak mógłby jechać wiedząc, że pewnie nigdy już nie wróci? Jak mógłby brać kolejne kredyty na bilet, opłaty wizowe, wiedząc, że nie zdoła na to zarobić w Polsce? Jak mógłby zostawić swoją żonę samą, bez pracy, bez wsparcia finansowego, a z wielkim kredytem do spłacania? Który człowiek by tak postąpił?

Nie pytałam więcej. Za to wcisnęłam w niego gorące kakao. Widziałam, że mu zimno, bo kulił ręce do klatki piersiowej.

Po południu zadzwonił lekarz i kazał przyjechać tak prędko jak tylko się da. Pojechaliśmy. Na podstawie wyniku posiewu przepisał antybiotyk i więcej środków przeciwbólowych. Powiedział, że to może odrobinę pomoże. Może. A potem dodał: „Modli się pani? Proszę się modlić i nie przestawać.”

Leki wykupiłam jeszcze tego samego wieczora w aptece z nocnym dyżurem. Zapłaciłam 100% - kilkaset złotych – pacjent nie miał ubezpieczenia.

 

30 listopada 2020r.  Poniedziałek.

To już tydzień, jak Kingsley był u nas. Całe dnie leżał na kanapie koło kominka, idąc tylko do toalety. Jadł na siłę. Ale się starał. Nie chciał mi robić przykrości. Na szczęście gorączka mu trochę zelżała. Pozwoliło mi to mieć nadzieję, że może już nie umrze w nocy.

Po południu pojechaliśmy na rezonans magnetyczny do jednej z prywatnych klinik w Rzeszowie. Koszt – bagatela 700 zł. Z kontrastem.

Znowu ledwo upchnęłam go w swoim samochodzie. Nie było to łatwe, bo noga, choć już tak bardzo nie bolała, to nadal była spuchnięta. No i oczywiście nie zginała się ani odrobinę.

Skierowanie było na zdjęcie środkowej części uda. Kingsley bał się maszyny, której nigdy w życiu nie widział. W pewnym momencie zawahał się wchodząc na platformę wjeżdżającą do środka kapsuły, jakby chciał uciekać i popatrzył się na mnie przerażony. Ja stałam w drzwiach i miałam już wyjść na korytarz, on musiał zostać sam. Bał się. Lekarz polecił, aby przypiąć jego ręce i nogi klamerkami, by się nie ruszał podczas badania. Nie patrzyłam Kingsley’owi w oczy, nie chciałam dawać mu nadziei, że go stamtąd zabiorę. Musiał przejść to badanie.

Poszłam usiąść do poczekalni. Po kilkunastu minutach przyszedł do mnie lekarz i powiedział, że podczas prześwietlenia środkowej części nogi nie znaleziono zdrowej tkanki, dlatego też rozszerzono zakres badania na biodro i kolano. Po czym cichym głosem dodał:

- Kolano jest zdrowe, proszę pani.

- Ile to jeszcze potrwa? – zapytałam po krótkiej chwili milczenia.

- Już niedługo – odpowiedział. Ale proszę poczekać po badaniu na opis i nagranie płyty CD.

Kingsley wyszedł chwiejnym krokiem z gabinetu. Bardzo chciał już wracać do domu. Widziałam, że noga go bardzo boli. Musieliśmy jednak czekać na opis. Zapytałam o badanie. Odpowiedział, że bardzo bal się tych dźwięków, które wwiercały się w jego mózg. Bał się, że zaraz go coś ukłuje. Bał się, że spadnie. Bał się, że maszyna się zatnie i on już tam zostanie. Bał się, że mnie nie ma.

Napisałam do Pana Doktora, że jesteśmy już po rezonansie. Kazał przyjechać do gabinetu za dwa dni w środę.

 

2 grudnia 2020r. Środa.

Pan Doktor powitał Kingsleya z serdecznym uśmiechem, jak zawsze. Od razu odczytał płytkę z rezonansu. Westchnął głęboko.

- Tak, jak mówiłem – powiedział. – W tej nodze nie ma zdrowej tkanki. Cała kość jest zajęta przez ropę. I mięśnie też. Ta noga to bomba zegarowa, może pierdzielnąć w każdej chwili….

- Czyli? – popatrzyłam na niego ze strachem.

- Ale skoro jeszcze żyje…. – bezlitośnie ciągnął Pan Doktor – to znaczy, że Bóg chce go mieć na ziemi. To znaczy, że trzeba spróbować jakoś wzmocnić jego organizm, a potem zobaczymy.

- On jedzie do pracy do Warszawy, za tydzień w piątek – zaczęłam.

- Coooo? – Pana Doktora aż zatkało. – Jak to do pracy? Jak da radę?

- W czwartek mijają dwa tygodnie jego pobytu u nas. Dzwoniłam do firmy jeszcze przed jego przyjazdem do Polski. Umówiliśmy się, że w piątek 4 grudnia stawi się w Warszawie w Konkordii, siedzibie agencji, która uzyskała dla niego pozwolenie na pracę. Parę dni temu zadzwoniłam ponownie by potwierdzić przyjazd, poprosili jeszcze o tydzień czasu, więc pobędzie z nami jeszcze przez 10 dni.

- A jak będzie pracował?

- Prawdopodobnie będzie pakował paczki dla zamówień internetowych. Taka była propozycja pracy dla niego.

- Ależ on nie da rady!!! – żachnął się Pan Doktor. – Wystarczy, że troszkę chociaż przeciąży tę nogę a złamie ją paskudnie, a wtedy to już tylko chyba Bóg mu pomoże.

- Nie mamy innego wyjścia – powiedziałam. – On musi zacząć pracować, aby mieć prawo do pobytu w Polsce i mieć ubezpieczenie zdrowotne. Na razie ubezpieczenia nie ma, więc jak mu noga pierdzielnie, to żaden szpital go nie przyjmie.

- I tak żaden szpital go nie przyjmie proszę pani – powiedział Pan Doktor. – Który szpital chce się zaangażować w drogie operacje dla człowieka, który ma niepewną sytuację w Polsce? Dyrektor szpitala musiałby wydać zgodę. A o to trudno, bo wiadomo, jak jest, NFZ czasem robi numery.

- On musi spróbować – szepnęłam.

- Taaaaaa – mruknął Pan Doktor. – Niech wykupi sobie te zioła i niech je zażywa codziennie. Może to trochę wspomoże działanie leków. I niech nie zaniecha zmian opatrunku na cieknącej przetoce.

- Nie ma mowy, aby zaniedbał nogę – zapewniłam. – Nie znam większego czyścioszka niż on. Zajmuje łazienkę dwa razy dłużej niż ja.

- Gdyby wam nie wyszło z tą Warszawą, to proszę przyjechać do mnie za dwa tygodnie, albo niech pani zadzwoni wcześniej, to się umówimy.

Zdjęcie z rezonansu magnetycznego wydrukowałam później i włożyłam do segregatora z dokumentacją medyczną Kinglsey’a. Wędrowało ono z rąk jednego lekarza do drugiego, otwierali oczy ze zdumienia, nigdy nie widzieli tak rozległego zapalenia kości i szpiku, ropy kapiącej z każdego milimetra mięśni.

 

11 grudnia 2020r. Piątek.

Rano wsadziłam Kingsley’a do autobusu do Warszawy. Stamtąd miał go odebrać Zbyszek, mąż mojej koleżanki i zawieźć go do siedziby agencji, która uzyskała dla niego pozwolenie na pracę.

Przed jego wyjazdem upewniłam się jeszcze, czy ma ze sobą wszystkie leki i środki do płukania rany i opatrunki.

Stałam na dworcu patrząc, jak się pakuje do autobusu. Widziałam, że usiadł z samego tyłu tak, aby móc sztywną nogę swobodnie położyć przed sobą, a nie wpychać ją w ciasną przestrzeń między fotelami.

Po południu dał mi znać, że jest już w siedzibie Konkordii i czeka na osobę, która go zabierze do miejsca zamieszkania. Za dwie godziny zadzwonił i powiedział, że już jest w łóżku. Pytałam, jak wygląda jego pokój, ale nie chciał rozmawiać. Powiedział, że jest zmęczony i musi iść spać, bo nazajutrz jest umówiony w biurze na spotkanie z kierownikiem i podpisanie umowy o pracę. Życzyłam mu powodzenia i poprosiłam, żeby dbał o siebie, dzwonił i opowiadał jak mu się wiedzie.

 

21 grudnia 2020r. Poniedziałek.

Znowu zadzwoniłam do niego pierwsza, tak koło południa, bo nie odzywał się od rana. Powiedział, że jest nadal w hostelu, w łóżku.

- Co z tą umową? – dopytywałam się niecierpliwie. – Codziennie mi mówisz, że podpiszesz jutro.

- Bo oni mi tak codziennie mówią, że podpiszę jutro – odpowiedział. – A następnego dnia dostaję wiadomość, że odezwą się do mnie następnego dnia.

- Mam tego dość – żachnęłam się. – Ileż można czekać? Przecież to już ponad 10 dni, jak tam jesteś.

- Sorry – powiedział. I zamilkł.

- Zadzwonię do nich i zapytam, o co chodzi tym razem – odpowiedziałam i odłożyłam słuchawkę.

Zadzwoniłam od razu. To był już chyba czwarty raz, jak dzwoniłam do ich biura. Za każdym razem do różnych pracowników, na różne numery telefonów, które wyświetlały mi się, gdy Konkordia oddzwaniała w sprawie Kingsley’, bo szybko przestali ode mnie odbierać połączenia. Tym razem nie odebrał nikt, więc zadzwoniłam do dyrektora, którego numer podał mi kiedyś któryś z agentów, gdy dopytywałam o szczegóły pracy Kingsley’a. Dyrektor powiedział, że mają z Kingsley’em problem, bo niestety zmienił się kierownik w magazynie, gdzie miał pracować Kingsley i ten nowy nie mówi po angielsku i nie chce mieć pracownika, z którym nie będzie się mógł dogadać.

- Ale, proszę pani – dodał – szykuje nam się otwarcie nowego magazynu we Wrocławiu, więc tam go przerzucimy, tylko musi jeszcze trochę poczekać.

- Ależ on całe dnie spędza w łóżku w pokoju, w którym oprócz niego śpi 13 innych osób! – krzyknęłam. – Jak on może tam wytrzymać chociaż dzień dłużej?

- Nic na to nie poradzę – odparł dyrektor. – Jeśli pani może, to niech go pani zabierze, bo przed świętami i tak nic dla niego nie wymyślimy. A po świętach proszę zadzwonić i obiecuję pani, że zacznie pracować, osobiście tego dopilnuję.

- Dobrze – odparłam. – Znajomy po niego przyjedzie jeszcze dzisiaj. Ale trzymam pana za słowo, proszę pamiętać, że jesteście odpowiedzialni za tego człowieka. Jeśli nie dacie mu pracy, to nigdzie indziej jej nie znajdzie.

- Proszę się nie martwić – zapewnił raz jeszcze dyrektor. – Dostanie pracę. Tymczasem życzę wesołych Świąt.

Najpierw zadzwoniłam do męża i powiedziałam mu, jak wygląda sytuacja. Zgodził się ze mną, że Kingsley’a trzeba zabrać na święta do domu.

Jeszcze tego samego dnia Zbyszek, mąż mojej koleżanki Liliany pojechał, aby zabrać Kingsley’a do siebie do domu. Na drugi dzień miał go odwieźć na dworzec autobusowy, skąd Kingsley miał wrócić do nas. Na święta i Sylwestra.

Wieczorem Zbyszek zadzwonił do mnie oburzony, pytając, czy wiem, w jakich warunkach Kingsley mieszkał w hostelu, w który Konkordia przygotowała swoim pracownikom noclegi.

- Słuchaj – prawie krzyczał przez telefon. – Ja myślałem, że wchodzę do jakiejś psiarni, a nie domu!

- Co masz na myśli?

- Wyobraź sobie, proszę ciebie – wykrzykiwał Zbyszek – że w tym domu to mieszkało chyba 20, jak nie 30 osób, a może i więcej.

- Ile???

- Kingsley mieszkał na najniższym piętrze – ciągnął – gdzie, proszę ciebie, nie było nawet jednego okna. Wszedłem tam za nim, żeby wziąć jego walizkę. Suterena, proszę ciebie, a nie pokój, bez okna, bez wentylacji. Siedem łóżek piętrowych postawionych przy ścianach, a po środku pokoju suszarki na pranie.

- Żartujesz sobie? – nie mogłam uwierzyć.

- Mówię szczerą prawdę, powinnaś sama to zobaczyć. A jaki brud wszędzie. Dotknąłem klamki drzwi, proszę ciebie, to się lepiła. Tak samo poręcze łóżek. A kuchnia proszę ciebie, to wyglądała jak jakaś melina.

- Konkordia – odparłam - przekazała mi wiadomość, że będą mieszkać po kilka osób w jednym pokoju, ale będą mieli dostęp do kuchni i łazienki.

- No, proszę ciebie – oburzył się – nie wiem, czy mogłabyś to nazwać kuchnią. To była melina, proszę ciebie, brudno jak w publicznym klozecie, patelnie niemyte chyba od roku tam leżały. I, proszę ciebie, syf na blatach, syf na podłodze.

- Jak to…. – zaprotestowałam….

- Tak to – odwarknął. – Wysłałaś go, proszę ciebie, na jakiś karny obóz. Powinnaś widzieć jego minę, gdy mnie zobaczył. Po prostu płakał, proszę ciebie, płakał.

- Płakał?

- Tak, proszę ciebie, płakał chyba z radości, że może stamtąd wyjechać – odparł. – A jego pościel, proszę ciebie, to śmierdziała zdechłym psem. Nie zdziwiłbym się, gdyby pies pod nią spał.

- Mam już dość – jęknęłam. – Cieszę się, że go zgarnąłeś i że jest u was. Proszę wsadź go jutro do autobusu na Dworcu Zachodnim.

- Wsadzę, nie martw się – odparł. – Teraz, proszę ciebie, siedzi w łazience już chyba z godzinę.

- Dobrze, dobranoc, pozdrów Lilę – powiedziałam, żeby tylko skończyć tę rozmowę. – Nie spóźnijcie się jutro na autobus.

Poczułam się winna tego, że Kingsley 10 dni mieszkał w takim brudzie, mając otwartą ranę w nodze. Dlaczego nic nie powiedział, gdy dzwoniłam codziennie?

 

22 grudnia 2020r. Wtorek

Po południu przywitałam Kingsley’a na dworcu w Rzeszowie. Ucieszył się na mój widok i uśmiechnął się promiennie.

- Dobrze, że jestem w domu – powiedział.

- Tak, witaj z powrotem w domu – odparłam.

Po południu zadzwoniła odwiedziła mnie Gosia, przynosząc kurtkę dla mojego najmłodszego syna, Krzysia. Zobaczyła Kinglsey’a i wykrzyknęła:

- A ty co tutaj znowu robisz?

- Co to robi? – łamaną polszczyzną powtórzył Kingsley.

- Dlaczego on tutaj znowu jest – tym razem skierowała pytanie do mnie.

- Konkordia nie dała mu pracy w Warszawie – odparłam. – A ponadto okazało się, że hostel dla pracowników wygląda jak barak w Auschwitz, z łóżkami polowymi przy wszystkich ścianach i bez okna. Wilgoć, jak w kanałach, brud, jak w publicznym klozecie. Nie wiem, czy Kingsley powinien tam wracać z tą cieknącą raną w nodze, nawet jeśli zgodziliby się go zatrudnić, w co bardzo wątpię.

- W Auschwitz to mój syn będzie pracował od kwietnia – powiedziała Gosia. – Będą odnawiać jeden z baraków. Ostatnio mówił, że potrzebuje pracownika do drobnych prac malarskich. Zapytam go, czy to jeszcze aktualne.

Okazało się później, że to właśnie syn Gosi zatrudnił Kingsleya, bo Konkordia nie odebrała już ani razu telefonu ode mnie, a jak dzwoniłam z innych numerów, to rozłączali się, jak tylko się zorientowali, że to znowu ja.

 

23 grudnia 2020r. Środa.

Kolejna wizyta u Pana Doktora.

Pan Doktor kiwał głową słuchając historii niedoszłej pracy Kingsley’a i marszcząc brwi na wieść o panujących tam warunkach higienicznych.

- Czyli nadal nie ma ubezpieczenia? – pytał. – Co z nim dalej będzie?

- Nie wiem Panie Doktorze – odparłam. – Jest firma, który potrzebuje pomocnika malarza, ale nie wiem, czy go zatrudni. Musiałaby szybko uzyskać dla niego pozwolenie na pracę. Jeszcze miesiąc i Kingsley straci prawo pobytu w Polsce.

- Jak tam noga młodzieńcze? Boli? – tym razem Pan Doktor zwrócił się do Kingsleya.

- Nadal boli, ale zażywam leki przeciwbólowe.

- Zróbmy USG i zobaczmy, co tam w środku się dzieje – powiedział Pan Doktor i poprowadził nas do innego gabinetu.

Kingsley z wielkim zainteresowaniem przyglądał się monitorowi komputera, na którym widać było wnętrze jego nogi.

- Nigdy czegoś takiego nie widziałem – powiedział. – To chyba jakaś zaawansowana technologia.

- Zaawansowany to ty masz ropień w nodze – odparł Pan Doktor. – Wyobrażam sobie, jak cię to musi boleć. Widzi pani?

- Tak – odparłam wpatrując się w ekran monitora.

- Muszę wyciągnąć tę ropę, to na pewno ulży mu w bólu. Niech mu pani odpowie, że wkłuję się do jego nogi strzykawką.

Widziałam po oczach Kingsley’a, że się przestraszył samej myśli o zastrzyku. Na widok strzykawki zaczął się trząść ze strachu. Sama bym się bała, bo Pan Doktor wyciągnął wielką strzykawę z długą, grubą igłą, która wyglądała przerażająco.

- Niech go pani trzyma, jak pani może – burknął Pan Doktor. – A potem wbił mu igłę w udo, próbując znaleźć ropień widoczny na ekranie monitora.

Kingsley zawył z bólu i zaczął machać rękami. Skrzyżowałam mu ręce na klatce piersiowej i powiedziałam:

- Is okay, is okay.

- Is okay! – darł się Kingsley. – I oddychał szybko jak kobieta w trakcie porodu. – Jesus Christ! – wrzasnął po chwili i zaczął głośno płakać.

Pan Doktor wiercił igłą na wszystkie strony nie mogąc dosięgnąć ropnia. Ale w końcu się udało. Pociągnął tłoczek strzykawki, która zaczęła się napełniać żółtą, gęstą posoką. Kingsley był cały mokry z wysiłku i trząsł się z płaczu.

- Już gotowe – powiedział Pan Doktor. – Teraz powinno mniej boleć. Jak się czujesz? – zapytał Kingsley’a.

- I am fine – odparł słabym głosem Kinglsey.

- Wyślę tę strzykawkę do laboratorium, niech zrobią posiew – powiedział Pan Doktor. – Dowiemy się, czy bakteria nadal się panoszy.

- Czy to wszystko? – zapytałam.

- Jeszcze tylko zrobię opatrunek.

Pan Doktor przysunął się bliżej pacjenta, przyjrzał się sączącej się wciąż przetoce i rzekł:

- Dlaczego ta przetoka zarasta? Ona powinna być cały czas drożna. Czy on ją płucze w środku, jak zaleciłem?

- Tak, codziennie to robi.

- Trzeba ją udrożnić – powiedział i wziął metalowe nożyczki, a następnie wbił je w przetokę i zaczął nimi kręcić usuwając wszelkie skrzepy ropy i krwi, które tam zaległy.

- Jesus Christ – zadarł się przeraźliwie Kingsley – Jesus Christ help me!!!!!

- Is okay – powiedziałam, nie wiedząc, co mogłabym mu odpowiedzieć.

Widziałam, jak bardzo cierpi ten człowiek i było mi go niezmiernie szkoda, ale sama też już ledwo się trzymałam widząc wszystko, co robił Pan Doktor. Przy czyszczeniu przetoki nie zwracał najmniejszej uwagi na wrzaski Kingsleya, a minę miał tak skupioną i zafascynowaną jak mały chłopiec bawiący się w piaskownicy, formujący właśnie skomplikowaną bryłę z piasku, na bezdechu, jakby to miało uchronić jego dzieło przed rozsypaniem się. Wreszcie skończył, odkaził ranę i założył świeży opatrunek.

- Gotowe! – wykrzyknął Pan Doktor. – Niech wstanie i pójdzie z powrotem do gabinetu, wypiszę nowe recepty.

- Podziękuj Panu Doktorowi – powiedziałam Kingsley’owi.

- Thank you so much Sir – powiedział Kingsley. – God bless you and all your family now and forever. Amen.

 

7 stycznia 2021r. Czwartek

Kingsley pozostał z nami na wigilię i na Sylwestra. Był to czas pandemii, więc nigdzie nie wyjeżdżaliśmy, nie spotykaliśmy się z moimi rodzicami ani z rodzeństwem. Nikt z nas nie był jeszcze zaszczepiony. Wokół wielu ludzi chorowało, więc baliśmy się o rodziców, którzy już schorowani, mogli ciężko przejść wirusa. Zamiast tego połączyliśmy się na wideo i złożyliśmy sobie życzenia.

Zaraz po Nowym Roku dostaliśmy informację o propozycji pracy dla Kingsley’a – w lokalnej firmie na stanowisku malarza budowlanego, ale tylko na pół etatu. Kingsley musiał zdecydować, czy chce podjąć pracę w niepełnym wymiarze godzin, czy decyduje się wracać do Nigerii. Zdecydował, że zostanie. Chciał doleczyć nogę, jak tylko się da.

Z mężem zdecydowaliśmy, że Kingsley, jeśli chce, na razie może pozostać z nami, bo przecież przy połowie pensji nie będzie go stać na wynajem mieszkania, jeśli chce wysyłać rodzinie jakieś pieniądze. Musiał jednak zwolnić pokój mojego syna, który miał już dość spania w pokoju brata i potrzebował z powrotem własnego miejsca do nauki. Jeśli mu to odpowiada, może spać na sofie w salonie albo na wersalce w jadalni. Kingsley entuzjastycznie wybrał salon, bo on przecież kocha nasz kominek, który daje tyle ciepła, co słońce Afryki. Od tamtej pory śpi na narożniku w salonie. Idzie spać jako ostatni z rodziny, gdy już znikną nocne marki: Kacper i Adam, okupujące znajdujące się w salonie Playstation, i wstaje wcześnie, przed naszym skowronkiem Krzysiem, który dobrze wie, że tylko raniutko może pograć sobie w Minecrafta bez bycia przeganianym przez starszych braci. Zawsze pogodny i uśmiechnięty. Zawsze pomocny. Z reguły tak cichy, że go nie widać i nie słychać, ale podczas rodzinnych chillout’ów śmieje się najgłośniej i najserdeczniej.

Wydawało się, że zdrowie Kingsley’a się ustabilizowało. Gorączka już nie wróciła. Od początku bardzo dbałam, aby wzmocnić jego organizm. Gotowałam pełnowartościowe posiłki bogate w białko i wciskałam w niego świeże warzywa, których szczerze nie znosi. Kinglsey do tej pory zażywa zioła, pije nutridrinki, odżywia się dobrze, dba o siebie. Nadal mieszka z nami, je z nami, pilnujemy, aby był w dobrym stanie, jest członkiem rodziny. Traktuję go jak moje kolejne dziecko, razem z nim mam czterech synów.

Do doktora pojechaliśmy 7 stycznia, wieczorem, jak zawsze. Wyraziłam przypuszczenie, że może już jest dobrze, bo Kingsley wygląda zdecydowanie dobrze. Doktor popatrzył na mnie z namysłem i powiedział, że niestety, tego typu stan zapalny ciągnie się latami i bardzo trudno go wyleczyć. Powiedział, że posiewy wykazały, że bakteria nadal jest w ranie i że trzeba zmienić antybiotyk, bo tamten już nie działa. Potem znowu wziął Kingsley’a na USG i znowu odciągnął mu ropę z nogi używając strzykawki z długą igłą. Cała sytuacja z krzykami i modlitwami powtórzyła się raz jeszcze. Po tamtym wydarzeniu nie dziwiłam się już nigdy więcej widząc, jak bardzo Kingsley boi się igieł i zastrzyków. Następnie doktor wypisał receptę na kolejny antybiotyk, który znowu kosztował kilkaset złotych w aptece – bez refundacji. Doktor powiedział, że przy oszczędnym trybie życia Kingsley może normalnie funkcjonować przez jakiś czas. Zastrzegł jednak, że noga nie jest wyleczona, a jedynie na krótki czas zaleczona. Kingsley musi zacząć pracować i uzyskać ubezpieczenie zdrowotne, aby móc rozpocząć leczenie szpitalne, bo tylko w ten sposób uda się uratować tę nogę i życie. Powiedział, że w miarę możliwości chce Kingsley’a widzieć co dwa tygodnie.

 

11 stycznia 2021r. Poniedziałek

Udało się z zatrudnieniem!!!! Kingsley rozpoczął pracę jak pomocnik malarza u syna Małgosi. Razem z ekipą jechali na Śląsk remontować mały drewniany kościółek. Wyjeżdżali w poniedziałek, wracali w sobotę, spali w szkole nieopodal. Kingsley jeździł co drugi tydzień, jako że miał umowę na pół etatu.  Mimo, że czuł się już dużo zdrowszy, padał ze zmęczenia po dniu pracy. Jednak, gdy dzwonił wieczorem, był radosny i zadowolony, bo miał pracę. W tygodniach, gdy pozostawał w domu, chodziliśmy do Pana Doktora na oględziny.

Umówiłam Kingsleya także do lekarza rodzinnego w okolicznej przychodni zdrowia, gdzie lekarz odniósł się do niego z wielką sympatią i życzliwością. Doradził, abyśmy znaleźli ortopedę, który pracuje w publicznym szpitalu i udali się do niego na wizytę. Taki ortopeda mógłby dać Kingsley’owi skierowanie do szpitala, gdzie wyleczono by mu nogę.

Po otrzymaniu pierwszej pensji Kingsley poprosił mnie o pomoc w przelaniu tych pieniędzy swojej żonie i dzieciom, którzy już przecież od polowy listopada byli pozbawieni jego pomocy i środków finansowych.

- Oni już prawie nie mają ryżu – powiedział cicho. – Te pieniądze pozwolą im kupić zapas ryżu na kolejne dwa miesiące.

Nie wiedziałam, co powiedzieć.

- Jak dostane następną pensję, to prześlę ją z przeznaczeniem na czesne za szkoły dla dzieci. Muszę dopilnować, aby moje dzieci chodziły do szkoły, musze dbać o ich przyszłość. Może świat będzie dla nich łaskawszy niż dla mnie, muszę im zapewnić dobry start.

 

14 lutego 2021r. Niedziela

Walentynki to szczególny dzień, bo zazwyczaj wszyscy wyznają sobie wtedy miłość, obdarowują się prezentami, piszą do siebie liściki i mówią piękne słówka. U nas w domu jest to raczej dzień rodzinnego świętowania. Obdarowuję swoich chłopców cukierkami i mówię im, że ich kocham. I zawsze na tę okazję piekę ciasto.

Tak też zrobiłam tym razem. Usiedliśmy wszyscy w salonie, jedliśmy ciasto i oglądaliśmy film familijny. A Kingsley wstał i powiedział, że czuje się szczęśliwy, bo jesteśmy jego rodziną, a on u nas czuje się jak w domu. Zrobiło się nam ciepło na sercu.

 

2 marca 2021r. Wtorek.

Rozpoczęliśmy więc wędrówkę po ortopedach. Umawiałam nas na prywatne wizyty, bo na te funduszowe trzeba było czekać miesiącami, a trzeba było działać szybko. To kumulowało kolejne koszty. Niestety żaden z lekarzy nie chciał się zaangażować w leczenie nogi.

Wędrowaliśmy od przychodni do przychodni, od specjalisty do specjalisty. Lekarze z naszego rejonu rozkładali ręce tłumacząc, że nie mają doświadczenia w leczeniu takich przypadków, a już zwłaszcza ran postrzałowych nogi. Do tego fakt, że to obcokrajowiec, komplikował wszystko – leczenie jest bardzo kosztowne – a czy na pewno NFZ zwróci szpitalowi poniesione koszty? Wszystkie badania takie jak rezonans, tomografia, rentgen, usg, wymazy z przetoki, to wszystko trzeba było robić prywatnie…. Do tego jeszcze nie ma antybiotyków doustnych które mogą zwalczyć bakterię panoszącą się w nodze, trzeba podać antybiotyki na nośniku bezpośrednio do kości, operacyjnie oraz w kroplówkach. Każdy lekarz mówił: proszę pani, w naszym województwie nie ma lekarza, który by miał doświadczenie w tej kwestii, przykro mi - to zazwyczaj słyszę. Ale każdy z nich długo patrzył w oczy czarnoskóremu człowiekowi i pytał: a jak on proszę pani chodzi? Jak on może pracować? macie wielkie szczęście, że nadal jest z wami. A nie chcecie go odesłać do Nigerii…?

Zazwyczaj lekarze nie podejmowali tematu i od razu na wstępie mówili, że nie czują się na siłach, aby zająć się Kingsley’em. Grzecznie i dyplomatycznie, ale zarazem chłodno i kategorycznie. Mimo tych odmów kontynuowałam poszukiwania.

Nigdy nie zapomnę wizyty w LuxMed, gdzie przyjął nas młody doktor ortopeda, pracujący w jednym z rzeszowskich szpitali. Był bardzo zdziwiony, że do niego przyszliśmy.

- Dlaczego do mnie? – pytał.

- Szukam ortopedów, którzy pracują w szpitalach publicznych i przyjmują w przychodniach na fundusz, aby ten człowiek mógł leczyć tutaj swoją nogę bez wielkich kosztów, ale trudno takich znaleźć. Tak znalazłam pana doktora. Ale dzisiaj przyszliśmy prywatnie, bo musimy zacząć leczenie jak najszybciej.

- No cóż, mało który dobry ortopeda przyjmuje na fundusz – powiedział lekarz. – Ortopedzi tak już mają, że po jakimś czasie przyjmują już tylko prywatnie. Ja też wiecznie nie będę pracował w przychodni i jak tylko się da, to wkrótce będę przyjmował tylko tutaj.

Gdy jednak zaczęłam opowiadać o dolegliwościach Kingsley’a, gdy pokazałam zdjęcie z rezonansu magnetycznego i zdjęcia rentgenowskie przysłane z Nigerii, lekarz zaczął się irytować. Przerwał mi i powiedział, abyśmy wyszli z gabinetu, bo on przecież nam nie pomoże. On nie dotknie się tej nogi.

- Nie wiadomo co tam w środku jest – mówił. – Możliwe, że jak się ją natnie skalpelem, to ta bakteria zwariuje, a jak przeniknie do krwi, to jeszcze gotów umrzeć.

- Tej nogi to się nikt mądry nie tknie – mówił znowu. – Ktokolwiek się jej dotknie, to już do końca życia będzie musiał ją leczyć, bo żaden inny ortopeda nie będzie po nim poprawiał. Jeżeli ja bym się go dotknął, to już to będzie moje zmartwienie na zawsze, a tego nie chcę.

- Nie znajdzie pani tu żadnego szpitala, który go przyjmie – perorował po chwili. – Nikt nie chce mieć takiego problemu. Ile razy mam pani powtarzać. Proszę wyjść z gabinetu i dać innym pacjentom skorzystać z wizyty.

- Ależ ja zapłaciłam za tę wizytę – odpowiedziałam wreszcie. – Nie zamierzam z niej rezygnować. A pan bierze pieniądze, dlatego proszę przynajmniej wysłuchać całej historii choroby.

I tak siedzieliśmy w gabinecie bite pół godziny, przez który to czas lekarz nas cały czas z gabinetu wyganiał, a my dalej siedzieliśmy i opowiadaliśmy całą historię leczenia i postania rany.

Na koniec doktor mi powiedział, że mam gadane. Tylko tyle.

 

11 marca 2021r.

Po tej wizycie nie wiedziałam już, co mam robić. Wówczas przyszło mi do głowy, że muszę całą sytuację opisać gdzieś, gdzie przeczyta to wiele osób. Napisałam więc długi post w grupie „Forum Inspiracji Kulturalnych” na Facebooku. Zrobiłam to, aby ktoś mi powiedział, żeby się nie poddawać, bo już czułam się zupełnie bezsilna. Wszystko się we mnie buntowało przeciwko myśli, aby po trzech miesiącach leczenia przestać…. Stanowczo sprzeciwiałam się temu, aby człowieka wyciągniętego z ramion śmierci pozostawić na pastwę losu. Bolała mnie bezsilność i to, że tak często w swojej chęci pomocy odbijałam się od ściany…. czy naprawdę dotarliśmy do punktu, w którym nic się nie da zrobić? czy miałam bezsilnie czekać aż noga znowu spuchnie i pęknie z nadmiaru ropy, a gorączka rozłoży go znowu na długie dni?

Wiele osób, które wcześniej przeczytało tamten post życzyło nam wytrwałości, a niektórzy prosili o zdjęcia rentgenowskie i wyniki badań, aby pokazać swoim lekarzom. Posypała się wielka lawina dobrych słów i bardzo mocno czułam to wsparcie, napełniające moje serce otuchą. Kingsley też wydawał się pełen wiary w rozwiązanie jego problemu.

I stał się cud.

Jedna z osób z facebookowej grupy, pani Irenka, której nie znam i nigdy na oczy nie widziałam, powiedziała, że kiedyś studiowała na jednej uczelni z człowiekiem, który jest obecnie dyrektorem kliniki ortopedycznej. Obiecała, że odnowi stary kontakt, opowie mu historię Kingsley’a i jeśli się da, umówi nas na spotkanie. I tu się zaczęła lawina dobra...

 

22 marca 2021r.  Poniedziałek

Dyrektor kliniki, krajowy konsultant ortopedii, pan profesor Jarosław Czubak, przyjął nas jednego dnia z samego rana w swoim gabinecie, zanim jeszcze rozpoczęły się codzienne odprawy lekarzy. Z wielką sympatią i życzliwością odniósł się do chorego i zapewnił, że szpital nie tylko go przyjmie, ale również lekarze zrobią wszystko co w ich mocy, aby tę nogę wyleczyć. Polecił mi, abym zaprowadziła Kingsley’a na izbę przyjęć i od razu zadzwonił do pielęgniarki oddziałowej, aby wydać dyspozycje w sprawie pacjenta.

Kingsley w tym samym dniu trafił do szpitala, gdzie go zdiagnozowano i nakreślono plan leczenia. Położono go w pokoju jednoosobowym z tarasem i osobną łazienką. Powiedziałam mu, że go szczególnie potraktowano, ponieważ takie standardy to są w hotelach wysokiej kategorii, nie w szpitalach.

Gdy wychodziłam ze szpitala, zaczepiły mnie pielęgniarki z oddziału 1c w Otwocku. Były bardzo miłe i dopytywały, skąd Kingsley wziął się w Polsce, jak to się stało, że ma chorą nogę, itp. Opowiedziałam im całą historię, po czym odwróciłam się, aby wyjść z oddziału. Już prawie dochodziłam do drzwi, gdy dogoniła mnie jedna z pielęgniarek, wciskając mi paręset złotych do ręki i mówiąc:

- Proszę pani, ja chciałam te pieniążki przekazać na święta jakiejś potrzebującej rodzinie, ale nie wiedziałam, kto może ich najbardziej potrzebować. Nie chciałam, aby ktoś kupował za to alkohol albo papierosy. Teraz chcę, aby pani przekazała te pieniądze żonie pana Kingsley’a. Ona na pewno ich potrzebuje. Cudowny gest.

Żona Kingsley’a otrzymała pieniądze już na drugi dzień wieczorem, a gdy Kingsley wrócił ze szpitala do domu, zadzwoniła do mnie dziękując i błogosławiąc ludzi z Polski za to, że pomogli jej mężowi i za to, że ktoś pomyślał też o niej i o tym, jak bardzo musi być ciężko jej i czwórce dzieci, które zostały w Afryce. „Niech Was Bóg błogosławi” – dodała.

Kingsley został w szpitalu, a mnie Zbyszek zabrał do domu w Warszawie. To znaczy do siebie i Lili, bo to u nich nocowaliśmy podczas tego wyjazdu do Otwocka. O piątej rano musieliśmy wyjechać z Warszawy, aby być przed gabinetem profesora o godzinie 6.30 rano, jak nam polecił. Zostałam u przyjaciół jeszcze jeden dzień, a we wtorek rano Zbyszek odwiózł mnie na Dworzec Zachodni, skąd wsiadłam do autobusu jadącego do Rzeszowa, do domu. Jechałam bardzo zadowolona, że Kingsley dostał wreszcie szansę na wyleczenie i że wreszcie mogę odetchnąć z ulgą, bo duży ciężar został zdjęty z moich ramion.

Byłam mniej więcej w połowie drogi między Warszawą a Rzeszowem, gdy zadzwonił do mnie lekarz ze szpitala w Otwocku. Poinformował mnie, że zdjęcie rentgenowskie płuc Kingsley’a wykazało zmiany wskazujące na gruźlicę, a ponieważ gruźlica wyklucza wykonanie jakiejkolwiek operacji, Kingsley niestety musi opuścić szpital ortopedyczny i udać się na diagnostykę do szpitala płucnego. Poinformował mnie, że wypisuje skierowanie do szpitala płucnego w Otwocku, ale nie gwarantuje, kiedy Kingsley zostanie do niego przyjęty, ponieważ większość oddziałów szpitala została przekształcona w centrum leczenia covid-19. W okresie pandemii ludzie czekają tygodniami lub nawet miesiącami na przyjęcie do szpitala płucnego. Obiecał jednak, że poprosi o rychłe przyjęcie, ze względu na szczególną sytuację pacjenta.

Lila, do której zadzwoniłam, zadeklarowała, że zabiorą Kingsley’a ze szpitala ortopedycznego i udzielą mu gościny w swoim domu, licząc na to, że szybko zostanie przyjęty do szpitala płucnego. Mieszkał u nich dokładnie 2 dni i już w piątek przyjęto go do szpitala płucnego.

Przemiły ordynator oddziału dzwonił do mnie kilkakrotnie informując o przebiegu diagnostyki. Po wykonanych badaniach tomografii komputerowej i bronchoskopii wstępnie orzekł, że chory nie ma gruźlicy, ale sarkoidozę, która daje podobny obraz w płucach podczas wykonywania zdjęcia RTG. Powiedział, że jednak ostateczne wyniki będą po 10 tygodniach, gdy wrócą z laboratorium posiewy pobrane z plwociny pacjenta. To odciągało operację ortopedyczną aż do końca czerwca.

 

3 kwietnia 2021r. Wielka Sobota

Zbyszek odebrał Kingsleya ze szpitala w Wielki Piątek, a nazajutrz rano odwiózł go na Dworzec Zachodni, skąd Kingsley przyjechał busem do Rzeszowa. Udało się, że na święta Wielkanocne był z nami.

W dniu wypisu ze szpitala, w Wielki Piątek, zadzwonił do nas na video. Siedział na łóżku, uśmiechnięty i śpiewał religijne, radosne piosenki.

- Dlaczego tak się cieszysz? – zapytałam. – Przecież dzisiaj jest Wielki Piątek.

- Właśnie dlatego – odpowiedział.

- Ale przecież dzisiaj Pan Jezus umarł na krzyżu!

- No właśnie dlatego – uśmiechnął się.

- Ale cierpiał i pocił się krwią – upomniałam go.

- I przyniósł nam zbawienie, dzięki czemu możemy już bez przeszkód iść do nieba – powiedział Kingsley. – Czyż to nie jest największy powód do radości?

To mi dało dużo do myślenia o tym, dlaczego czasem myślimy, że nasza wiara jest lepsza, gdy jest smutna, zwłaszcza w okresie przygotowania do Świąt Wielkanocnych. Czasem tak bardzo celebrujemy ten smutek, że zdarza się nam zapominać o tym, że Wielkanoc to święta wielkiej radości.

 

19 kwietnia 2021r. Poniedziałek

Szpital płucny w Otwocku zalecił dalsze badania w celu ostatecznego potwierdzenia sarkoidozy. Dlatego też w poniedziałek wieczorem pojechaliśmy na prywatną wizytę do pani ordynator rzeszowskiego szpitala płucnego z nadzieją, że dzięki temu pani doktor umówi nas szybko na wizytę na fundusz w przychodni przyszpitalnej.

Siedzieliśmy w poczekalni, czekając na swoją kolej. W pewnym momencie z gabinetu wychyliła się jasna głowa pani doktor, która rozglądnęła się wokół i zawołała:

- Kto jeszcze czeka do mnie?

A potem dostrzegła Kingsley’a i zaśmiała się w głos:

- A skąd ty się tutaj wziąłeś? Hallo, ty!

Kinglsey obejrzał się za siebie pewien, że te słowa były skierowane do kogoś innego.

- Tak, ty, właśnie ty! – zawołała pani doktor. – Choć no tutaj, no chodź!!!!

Popchnęłam Kingsley’a lekko w kierunku drzwi.

- Ale pani wchodzi z panem! – zawołała lekarka. – Ja potrzebuję tłumacza, bo inaczej to i do jutra się nie zrozumiemy! – zaśmiała się perliście.

Pani doktor bardzo przejęła się sytuacją Kingsley’a i zrobiła wszystko, co w jej mocy, aby wykonać niezbędne badania w Rzeszowie do końca czerwca. W tym czasie Kingsley został przyjęty do szpitala w Rzeszowie, gdzie zrobiono mu badanie Ebus, czyli bronchoskopię z ultrasonografią, Quantiferon test oraz ponownie tomografię i rentgen płuc. Wszystkie te badania ostatecznie potwierdziły sarkoidozę w płucach i wykluczyły podejrzenie jakiekolwiek podejrzenie gruźlicy.

 

13 lipca 2021r. Środa

Tego dnia w Otwocku odbyła się pierwsza operacja nogi Kingsley’a, podczas której oczyszczono kość z ropy, zlikwidowano przetokę, z której sączyła się ropa i wycięto ogniska zapalne. Przez biodro włożono do kości udowej gwóźdź śródszpikowy i zaaplikowano antybiotyk na nośniku przy kości. Przez kilka dni po operacji Kingsley przebywał jeszcze w szpitalu przyjmując antybiotyk w kroplówce – nie było niestety antybiotyku w tabletkach, który podziałałby na bakterię panoszącą się w nodze. Po kilku dniach odebrałam przywiozłam go do domu, gdzie chodził na początku tylko o kulach. Potem wróciliśmy do szpitala na zdjęcie szwów, a potem na kolejną operację we wrześniu, która polegała na wymianie nośnika z antybiotykiem w nodze. Gwóźdź śródszpikowy pozostał, lekarz powiedział, że zostanie usunięty może za rok, może za półtora, może za dwa. Wszystko zależy od tego, jak noga się będzie goić i czy bakteria zniknie, czy nie. Może się zdarzyć, że stan zapalny pojawi się znowu i znowu wróci sepsa i cała historia się powtórzy. Trzeba przyjeżdżać na okresowe kontrole, powiedział lekarz, będziemy na bieżąco decydować.

Po każdej operacji Kingsley był bardzo dzielny, nie chciał nam zawracać głowy, więc nie skarżył się na ból, dlatego też musiałam czujnie obserwować, czy wszystko z nim w porządku. Pomyślałby kto, że go nie boli - dokładnie takie sprawiał wrażenie. Nie słyszałam od niego słowa skargi czy pretensji, a mówi się, że faceci nie umieją znosić bólu i choroby i marudzą jak małe dzieci. Nawet chodząc o kulach, krzywiąc się z bólu przy każdym kroku chciał codziennie pomagać nam w codziennych obowiązkach. I uśmiechał się cały czas, żartował, śmiał się w głos z radości - tak, jakby to zrastające się ciało go nie bolało. Dziw nad dziwy.

Aktualnie Kingsley czuje się coraz lepiej, ale wciąż walczy z bólem. Przed nim kolejne zabiegi i operacje, których terminu na razie nie znamy. Wszystko zależy od tego, czy antybiotyk zaaplikowany do kości zwalczy bakterię, która się tam panoszy, bakterię u nas zupełnie niepopularną. Całokształt leczenia potrwa około dwóch trzech lat, a wszystko będzie zależało od tego, czy bakteria zniknie.

 

Październik 2021r.

W październiku przyszła smutna wiadomość. Pracodawca Kingsley’a zmuszony był zawiesić firmę, która nie mogła pracować na zewnątrz w zimie i zaplanował wyjazd za granicę, co oznaczało, że Kingsley straci pracę.

Rozpoczęliśmy żmudne poszukiwania nowego miejsca zatrudnienia, publikowaliśmy posty na grupach facebookowych, opowiadaliśmy na oferty. Pomogłam u napisać kilka wersji CV. Znalazła się nawet firma, która była chętna go zatrudnić. Praca miała polegać na zwijaniu okablowania nagłośniającego. Była nawet rozmowa kwalifikacyjna ze zwiedzaniem stanowisk pracy w firmie. Niestety prezes firmy szybko stracił zainteresowanie osobą Kingsley’a i pozostawił po sobie wrażenie, jakby jednak bardzo przeszkadzało jemu lub jego pracownikom, albo wspólnikowi, że ten pracownik ma czarną skórę.

Wiele osób życzyło mu szczęścia w szukaniu pracy, ale z drugiej strony każdy headhunter w naszej okolicy szybko odrzucał jego kandydaturę. Nie podobało się, że nie mówi po polsku, że nie może dźwigać i stać długie godziny. Te poszukiwania pracy trwają i trwać będą, póki nie znajdziemy, ale nie będzie to łatwe w regionie Polski, gdzie czarnoskórych jest jak na lekarstwo. Na Podkarpaciu niełatwo spotkać obcokrajowca na ulicy.

Po chwilach sukcesów z leczeniem chorej nogi przyszedł czas problemów i trosk gromadzących się jak czarne chmury.

Największym problemem jest oczywiście brak możliwości znalezienia pracy choć na pół etatu dla naszego podopiecznego - a musiałaby to być manualna praca siedząca, bądź zdalna, chałupnicza lub typu call centre - ponieważ ze względu na częste operacje nogi niestety Kingsley nie jest w stanie obecnie w żaden sposób samodzielnie dojeżdżać do pracy. Poprzednia umowa o pracę właśnie się kończy i nie ma możliwości jej kontynuowania ze względu na niezdolność do ciężkiej pracy fizycznej.

Sytuacja jest bardzo poważna i od dłuższego czasu spędza mi sen z powiek. Brak pracy uniemożliwi dalszy legalny pobyt w Polsce, a przede wszystkim mój podopieczny straci ciągłość ubezpieczenia zdrowotnego, co uniemożliwi dalsze leczenie.... a to się może skończyć utratą nogi lub nawet życia - jeśli będzie zmuszony wrócić do Nigerii...

Sytuacja jest o tyle trudna, że nie może się on ani zarejestrować jako bezrobotny, ani nie ma możliwości uzyskania renty, nie przysługują mu żadne prawa należne obywatelom Polski i Unii Europejskiej. Jeżeli nie będzie pracował, nie będzie miał prawa, aby tutaj mieszkać i być tutaj leczonym.

Sytuacja Kingsleya jest patowa. Wyjechał z kraju, by zarobić, ale tutaj, gdzie mieszka, nie może dostać pracy, bo nikt nie potrzebuje inwalidy bez orzeczenia o niepełnosprawności. Jeśli zaś wyjedzie z Polski, straci szansę na leczenie, co może skutkować utratą życia. Co powinien zrobić, co wybrać? Do tego ma wielką troskę: jego rodzina w Nigerii – żona i czwórka małych dzieci - już dłuższy czas są bez środków do życia. Kingsley od kilku miesięcy nie otrzymuje wynagrodzenia, nie wysyła im więc ani grosza. Ta kobieta nie ma pracy, ponieważ bezrobocie sięga blisko 60%.... A dzieci potrzebują jeść, potrzebują się ubrać. Trzeba zapłacić za czynsz, trzeba kupić paliwo, by wygenerować prąd, trzeba kupić gaz, by ugotować zupę. Trzeba zapłacić za szkołę, bo nie ma szkół publicznych. I nie daj Boże, jeśli dziecko zachoruje, to trzeba też zapłacić za wizytę lekarską, bo nie ma tam publicznej służby zdrowia. Tylko umrzeć można za darmo. To jest właśnie taki kraj, gdzie panuje czarna rozpacz.

Rezultat poszukiwania pracy jest taki, że, aby go ratować i zapobiec deportacji, złożyłam wniosek o pozwolenie na pracę dla niego, jako osoba fizyczna, by móc zatrudnić go jako pomoc domową. Nie jest to szczyt marzeń żadnego mężczyzny, ale to teraz jedyny sposób, aby udało się doprowadzić do końca leczenie chorej nogi. Nie potrzebuję służby domowej i nie stać mnie na to, ale muszę to zrobić po to, by kupić mu więcej czasu – polskie prawo i urzędy nie znają litości…

A Kingsley – jest świetnym kucharzem – chociaż nie zna kuchni europejskiej. Jeśli będzie pracował dla nas, to od teraz na naszym stole będzie dominowała kuchnia afrykańska.

 

Listopad 2021r.

Wiele dobrych rzeczy wydarzyło się w przeciągu tego roku, kiedy Kingsley jest u nas. Człowiek żyje i ma się dobrze. Poprawiło się jego zdrowie. Udało się zażegnać stan zapalny kości i wykonać operację. Znalazł się szpital, który się tego podjął i są perspektywy wyleczenia. To więcej niż moglibyśmy się spodziewać.

Chciałam tu serdecznie podziękować pani Irence, która skontaktowała nas z dyrektorem szpitala w Otwocku, profesorem Jarosławem Czubakiem, za nieocenioną pomoc i również wsparcie, którego nieustannie nam udziela, za nieprzemijające zainteresowanie i wielką życzliwość i sympatię. Nigdy Cię nie spotkałam, moja droga przyjaciółko, i nigdy nie widziałaś ani mnie, ani mojej rodziny, ani Kingsley’a…, ale to co zrobiłaś, nie tylko uratowało naszego przyjaciela, ale również dało nam wielką nadzieję na przyszłość. Jest to pomoc nieoceniona, której nigdy nie zapomnimy. Przesyłamy w Twoim kierunku mnóstwo dobrych myśli codziennie, życząc Ci nie tylko pomyślności i zdrowia, ale również pragnąć dla Ciebie szczęścia na każdy dzień.

Dziękujemy również panu profesorowi Jarosławowi Czubakowi za okazane serce i niesamowitą pomoc, jakiej nam udzielił. Zarówno pan profesor, jak i pan doktor, który wykonywał operację dali temu człowiekowi szansę na drugie życie. Gdyby nie oni, wróciłby do Nigerii, a tam by umarł z zaniedbania w wielkim bólu – nigdy nie byłoby go stać na wykupienie prywatnej operacji leczenia nogi.

Chciałam podziękować z całego serca całemu zespołowi oddziału 1C w Ortopedycznym Szpitalu Klinicznym im. A. Grucy w Otwocku za pełną troski opiekę nad moim podopiecznym. Szczególnie dziękuję dyrektorowi kliniki, profesorowi Jarosławowi Czubakowi, którego wsparcie i prowadzenie widzę wyraźnie w każdej decyzji przekazywanej mi przez zespół lekarski. Dziękuję lekarzowi prowadzącemu, który przeprowadził już dwie operacje na nodze i który najpewniej będzie przeprowadzał kolejne. Dziękuję również cudownym pielęgniarkom, za ich profesjonalną pracę, za życzliwość i dobre rady. Mimo bariery językowej, panie są niesamowicie pomocne, niezmiennie okazują wiele empatii i wsparcia, zawsze dbają, aby pacjent miał świeżą wodę do picia i nawet po operacji troszczą się, aby mu pomóc naładować telefon.

Nie potrafię znaleźć słów, które mogłyby wyrazić moją wdzięczność wszystkim ludziom, którzy przyczynili się do tego, że na czas udało się zrobić operację i że są perspektywy wyleczenia.

Najbardziej pomogły trzy kobiety. Lilu , Małgosiu, Iko…, gdybym mogła włożyć wam korony na głowy, to zrobiłabym to tutaj i teraz. Dzięki Wam tak wiele dobra zostało poczynione. Pamiętacie tę scenę z "Władcy Pierścieni. Powrót Króla", gdy czterej hobbici przychodzą na koronację króla w Gondorze i chcą mu się pokłonić, a król z całym dworem klęka przed nimi? Dla mnie wy stoicie teraz na ich miejscu, tak, wy!!! Tak mi się właśnie przypomniała ta scena.... i właśnie przyszło do głowy, że nie trzeba być ministrem, prezesem, nie trzeba być bogaczem, ani właścicielem dużej firmy. Można być takim zwykłym zwyczajnym człowiekiem, takim zwyczajnym, jak zwyczajni byli ci hobbici w oczach swoich pobratymców, a mimo to można zmienić świat na lepsze. Dobre serce ma większą moc niż pękaty portfel. Mam nadzieję, że teraz, gdy fundacja już działa, będę mogła Was odciążyć….

Dziękuję również moim przyjaciołom i wszystkim tym, którzy pomogli nam w drobnych sprawach, dziękuję za słowa wsparcia i rady.

Co będzie dalej?

Za nami dwie operacje i liczne wizyty w klinice w Otwocku. Ale to zaledwie początek, ponieważ całe leczenie potrwa około dwóch lat.

Długo? pewnie tak, ale warto, aby dać człowiekowi szansę na lepsze życie.

Daleko? Jeździmy każdorazowo około 5 godzin w jedną stronę... Ale i to warto, bo przecież trafiliśmy do jednego z najlepszych szpitali w Polsce, który zajmuje się właśnie tym typem ran.

Drogo? Oj drogo... Co chwila wyjazdy do Otwocka, a nie tylko paliwo kosztuje, ale również leki i artykuły pierwszej potrzeby, nie mówiąc o wyżywieniu, ubraniu, itp. Ale - jak pisałam w poprzednim poście - znalazło się kilka osób, które nam pomagają, nie tylko finansowo, ale również wspierają radą.

 

26 listopada 2021r. Piątek

Tego dnia ponownie przeglądałam pocztę w poszukiwaniu korespondencji z sądu rejestracyjnego w sprawie rejestracji Fundacji. I nic. Znowu nic. Odpaliłam wyszukiwarkę KRS i wpisałam nazwę swojej fundacji. I wtedy ją zobaczyłam. Wpisana dzisiaj, czyli 26 listopada. Sąd jeszcze nie zdążył do mnie napisać, a ja już wiedziałam. Uznałam, że to dobra okazja do świętowania 😊

Teraz fundacja już działa, dlatego z tytułu tej pomocy możecie moi drodzy otrzymać benefit w postaci odliczenia od dochodu datków przekazanych na rzecz fundacji po złożeniu PIT/O podczas rozliczenia z fiskusem pod warunkiem, że nie przekroczy ona 6% waszego dochodu.

Dopiero co otrzymałam decyzję o wpisie do KRS i dopiero co założyłam konto bankowe, ale mam nadzieję, że wkrótce na koncie pojawią się pieniążki, które będę mogła przekazać na leki, dojazdy do klinik, koszty leczenia i utrzymania naszego podopiecznego w Polsce oraz na rzecz jego żony i czwórki małych dzieci, którzy pozostali w Nigerii, całkowicie zależni finansowo od ojca rodziny. A ojciec rodziny walczy o życie.

 

Grudzień 2021r.

Pierwsze dni grudnia były bardzo pracowite. Trzeba było napisać mnóstwo dokumentów dla fundacji oraz przyjąć na mocy porozumienia pierwszego podopiecznego Fundacji. Potem zająć się promocją w Internecie, na Facebooku i Instagramie. Już widzę, że to praca żmudna i bardzo pracochłonna i zupełnie bezzyskowna. Przynajmniej na razie.

Kinglsey jest pierwszym podopiecznym Fundacji, ale w miarę pozyskiwania środków fundacja będzie pomagać innym ludziom.

A ja jestem prezesem zarządu fundacji, ale tak zielonym w temacie jak przysłowiowy szczypiorek na wiosnę. I odwalam ciężką pracę pracując jako pierwszy wolontariusz fundacji. Jednak uwierzcie mi, szybko się uczę i z czasem nauczę się, jak prowadzić fundację. Mam do pomocy dwie cudowne osoby, które w ramach wolontariatu pracują w Radzie Fundacji i pomagają i na każdym kroku. Wierzę też, że wiele osób wesprze mnie radą....

Ja na razie odwalam formalną pracę tworzenia dokumentów Fundacji i biegania po urzędach. 7 dni na złożenie NIP-8, znalezienie księgowego, który przekonał mnie do samodzielnego prowadzenia księgowości uproszczonej, stosy dokumentów do stworzenia. Praca na pełen etat…. Ale co tam, na pewno sobie poradzę, przecież pracuję w szkole, która nauczyła mnie wypełniać wnioski, pisać uchwały, protokoły, czytać ustawy, itp. Jestem w boju zahartowana 😊

Niektórzy pytają, czy potrzebna jest nam inna pomoc. Tak! Najbardziej potrzebna nam pomoc prawnika, który doradziłby mi w sprawach cudzoziemców oraz w sprawach fundacji. Czy ktoś chciałby pomóc fundacji na zasadzie wolontariatu?

Tak naprawdę potrzeb jest bardzo wiele, nie jesteśmy już w stanie tego sami ciągnąć. Nie sądziłam, że kiedyś powiem, że zadanie, którego się podjęłam mnie przerasta, ale naprawdę, decyzja o wpisie do KRS przyszła akurat wtedy, gdy zaczyna być ciężko wiązać koniec z końcem.

Oczywiście przypominam, że darowizny przekazane fundacji można odliczyć od podatku od dochodu od podstawy opodatkowania w rocznym zeznaniu podatkowym. Odliczeniu podlega cała przekazana na rzecz fundacji kwota w wysokości stanowiącej maksymalnie 6% dochodu uzyskanego w danym roku podatkowym.

Dane do przelewu są umieszczone na blogu, stronie i Facebooku Fundacji, ale podaję je raz jeszcze tutaj:

FUNDACJA "CZŁOWIEK TAKI JAK TY"

Nr konta Nest Bank:

PL 10 1870 1045 2078 1071 3278 0001

SWIFT/BIC: NESBPLPW

NIP: 5170421045

REGON: 520538783

Rejestr Stowarzyszeń

Numer KRS: 0000933394

Fundacja nie posiada pracowników, a ja jestem jedynym członkiem zarządu. Mam do pomocy dwie wspaniałe osoby, które na zasadach wolontariatu włączyły się w prace Rady fundacji, ale to na mnie spoczywa odpowiedzialność za prowadzenie całej dokumentacji. Dlatego tak ciężko ruszyć z miejsca.

Fundacja nie powstała dla samej tylko idei. Fundacja powstała z konkretnego powodu, aby pomóc konkretnej osobie, której sytuacja życiowa jest bardzo trudna i skomplikowana. Podopieczny naszej fundacji nie ma medialnie chwytliwego wizerunku. Nie jest umierającym dzieckiem ani nastolatkiem, nie jest matką malutkich dzieci, nie choruje na raka ani na inną chorobę, którą można leczyć tylko za granicą. Jest po prostu mężczyzną w średnim wieku, ojcem rodziny, wymagającym systematycznego, długiego leczenia. Czyli nuda. Do tego pochodzi z kraju, który wymaga od swoich oficerów ryzykowania życiem w trudnych akcjach, ale nigdy nie pokrywa kosztów leczenia tych, którzy zostaną ranni na służbie, w co po prostu trudno nam tutaj uwierzyć.

Komentarze

FaniManiPay